Konrad Pawicki - Aktor Teatru Współczesnego

29.09.2021
Autor: Ewa Cudnik, Zdjęcia: Piotr Belcyr, Robert Jachim

Konrad Pawicki - aktor Teatru Współczesnego, prezenter radiowy, poeta, piosenkarz, autor tekstów piosenek oraz przekładów, felietonista, dramaturg, pisarz, reżyser. Wielokrotnie nagradzany za wybitne osiągnięcia w pracy artystycznej, a ostatnio również laureat Nagrody Artystycznej Miasta Szczecin 2020. Artykuł powstał przy współpracy z  The Best Of Szczecin. Dziękujemy i serdecznie polecamy.

 

 

 

Czy któraś z nagród w dotychczasowej pracy miała dla Pana przełomowe znaczenie, jeśli tak, to dlaczego właśnie ta?

 

Trudno mi powiedzieć o przełomowym znaczeniu którejś z nagród. Zawsze ta aktualna jest najważniejsza, ta którą właśnie trzymam w rękach. Przede wszystkim w moim przypadku i myślę, że nie tylko w moim - nagroda stanowi pewnego rodzaju doping, napęd, który człowiekowi jest dany, żeby nadal robił to, co robi - tylko jeszcze lepiej.

 

Tak było przy nagrodzie za najlepszy debiut radiowy w Szczecinie w 1992 roku, tak było przy Bursztynowym Pierścieniu za Godzinę spokoju, oraz wcześniej - gdy zebraliśmy kilka nagród za Dzieła Wszystkie Szekspira z Arkiem Buszko i Pawłem Niczewskim. Pracujemy razem od 30 lat i bardzo sobie cenię tę współpracę.

 

Dostaliśmy za Szekspira Bursztynowy Pierścień, potem jedną z głównych nagród na festiwalu Walizka w Łomży, wreszcie zdobyliśmy Buławę Hetmańską podczas Zamojskiego Lata Teatralnego - my z naszym "niepoważnym" spektaklem zgarnęliśmy główną nagrodę. Kiedy dziesięć lat później otrzymałem Nagrodę Marszałka Województwa Zachodniopomorskiego „Pro Arte” - to było kolejne potwierdzenie, że to co robię, ma jakiś sens i wartość. Teraz najświeższa Nagroda Artystyczna Miasta Szczecin za 2020 rok.

 

Byłem współtwórcą, koordynatorem i kierownikiem zamieszania dwóch sporych przedsięwzięć i teraz jest ogromna radość, bo kosztowało nas to bardzo dużo pracy i ten trud się opłacił. Mówiąc: „nas”, mam na myśli wszystkich, którzy przyczynili się do powstania Horropery oraz płyty Jeszcze raz i jestem im ogromnie wdzięczny.

 

Oprócz Horropery i płyty, była jeszcze premiera spektaklu Będzie dobrze Cohen i praca nad rolą Ojca w Beckomberdze w Teatrze Współczesnym, czyli mimo lockdownu miał Pan pełne ręce roboty.

 

Tak, kilka wydarzeń w ubiegłym roku skumulowało się i można powiedzieć, że lockdown zdecydowanie przyspieszył proces pracy nad niektórymi projektami. Szczerze mówiąc był to też swego rodzaju gest oporu wobec sytuacji zamknięcia, manifest, że możemy robić swoje i tworzyć jakąś istotną wartość.

 

Paradoksalnie lockdown dał mi więcej czasu na dokończenie rzeczy pozateatralnych. Zwykle jestem dość zajęty. Mam próby, spektakle, czasem w dwóch różnych miejscach tego samego dnia. Kiedy się wraca do domu po 22.00, to już nie ma czasu ani sił na cokolwiek innego. Gdy przychodzi wolny dzień - wykorzystuje się go, żeby odpocząć, wyskoczyć do lasu, nad morze, pochodzić po plaży i zregenerować organizm. W sytuacji lockdownu nagle nastąpiła pustka, która wymagała zapełnienia.

 

Wisiał nade mną projekt Horropera, który próbowałem w jakikolwiek sposób zrealizować wcześniej, więc zabraliśmy się za to w tym czasie ze zdwojoną energią.

 

 

 

Czy z biegiem lat artysta ukierunkowuje się na nagrody, które może zdobyć, jak to wygląda z Pana perspektywy?

 

Kiedy pracuję, nie myślę o nagrodach. Granty, dotacje, to co innego - i ważna jest kwestia świadomości, że coś takiego istnieje. Dostrzegłem, że pewnych rzeczy bez pieniędzy nie zrobię. Tak było z realizacją teledysku pt. Zły - na ten teledysk dostaliśmy dofinansowanie z Zachodniopomorskiego Funduszu Filmowego „Pomerania Film”.

 

Napisaliśmy scenariusz, złożyliśmy wniosek, wzięliśmy udział w konkursie. Oczywiście sam bym tego nie dokonał, zaprosiłem do współpracy przyjaciół filmowców. Owszem są to moi przyjaciele, ale do wykonania była ciężka praca, a pracy nie powinno się wykonywać za darmo. Zdobyłem na to pieniądze, rozliczyłem - udało się. Ale bywa też tak, że współpracujemy na zasadzie wymiany, udostępniam swój wizerunek do różnych projektów, a w zamian oni robią coś dla mnie.

 

Tak było w projekcie Kraj z Kartonu – i ja, i wszyscy moi koledzy aktorzy wystąpiliśmy w nim dla zabawy. Zresztą bawiliśmy się świetnie i efekty tego chyba widać. Jedyne honorarium przyjęliśmy w naturze. W postaci pizzy.

 

Czy może Pan w skrócie przedstawić w jaki sposób do tej pory zmieniały się Pana kierunki działań/zainteresowań artystycznych?

 

Ostatnio zauważyłem, że jestem trochę w działaniu podobny do mojego kota, gdy staram się zabawić go kawałkiem sznurka. Gdy sznurek jest daleko, on nie reaguje, bo mu się nie chce. A gdy sznurek jest blisko, zaczyna pięknie się bawić. I ja też nie chcę marnować czasu i energii na bieganie za czymś co jest daleko, w jakimś sensie żyję "tu i teraz" tzn. staram się dostrzegać możliwości, które są w moim zasięgu. Trochę też jest w tym bezczelnej ciekawości "a spróbuję, co mi szkodzi, łba mi za to nie urwą, a może się uda".

 

Tak było z wyborem aktorstwa, bo myśląc o swojej przyszłości złożyłem papiery na kierunek Filologia Polska na Uniwersytecie Wrocławskim i gdybym nie był aktorem zapewne zostałbym polonistą.

 

 

 

Jak było z tym aktorstwem?

 

W liceum pisałem humorystyczne felietony i odczytywałem je na apelach lub innych uroczystościach szkolnych. Wszyscy się dobrze bawili, więc moi koledzy wysnuli wniosek, że powinienem iść do szkoły teatralnej. Mieszkałem na Dolnym Śląsku, więc było mi wszędzie za daleko. Łódź? Warszawa? Kraków? Ale odkryłem, że we Wrocławiu jest Wydział Aktorski krakowskiej PWST, więc "co mi szkodzi" - spróbowałem.

 

Nauczyłem się na pamięć wymaganej ilości tekstów, pożyczyłem od kolegi gitarę, nauczyłem się czterech chwytów, żeby mieć akompaniament do piosenki, którą zresztą sam ułożyłem do wiersza Bolesława Leśmiana Dziewczyna. Wiersz miał chyba 20 zwrotek, ale po 3 mi już przerwano. Okazało się, że się dostałem. Za pierwszym razem! Może właśnie dlatego, że takie było moje podejście. Nie zależało mi, żeby się dostać za wszelką cenę. To była tylko przygoda. Mogłem robić fikołki, grać kurę, cokolwiek... żadnego spięcia.


Tak też było z moim pisaniem wierszy. Będąc na studiach pokazałem kilka moich tekstów Bogusławowi Kiercowi, który coś w nich chyba dostrzegł, bo namówił mnie do wzięcia udziału w turnieju jednego wiersza w Kalamburze we Wrocławiu. Turniej wygrałem i znów - wracając do nagród - to też mi dało wtedy wiarę, że to, co ja piszę, ma jakiś sens i chyba warto robić to dalej.

 

Potem było pisanie tekstów piosenek. Gdy wylądowałem w Szczecinie, poznałem Jacka Wierzchowskiego - obecnie jest to przedstawiciel pierwszej ligi kompozytorów muzyki teatralnej w Polsce – wtedy był początkującym perkusistą w Filharmonii im. M. Karłowicza. Zapytałem go, czy może skomponować muzykę do spektaklu z wierszami Rafała Wojaczka.

 

Stwierdził, że chyba nigdy nie próbował, ale w zasadzie czemu nie? Okazało się, że Jacek potrafi tworzyć wspaniałą muzykę. Było to słychać już w pierwszych jego kompozycjach. Po prostu czysty, żywy talent. Potem zacząłem podsuwać mu swoje teksty i tak ta nasza współpraca trwa już 30 lat. Na poprzedniej i najnowszej mojej płycie jest sporo muzyki przez niego skomponowanej.

 

Czy możemy spodziewać się kolejnej płyty?

 

Myślę, że tak. Na razie istnieje pewien ciekawy pomysł. Dostałem Nagrodę Artystyczną za ubiegły rok równolegle z zespołem After Blues, który otrzymał ją za całokształt twórczości. Wkrótce potem Inga Kurek-Baranowska rzuciła niezobowiązująca propozycję, że jakbyśmy coś razem chcieli zrobić, to ona będzie „knuć” w tym kierunku. Co z tego wyniknie, zobaczymy.

 

 

 

Czy uważa Pan, że Szczecin jest dobrym miejscem do życia dla artysty, jeśli tak - dlaczego?

 

Chyba coraz lepszym. Panuje tu sprzyjający klimat do tworzenia i to coraz bardziej. Chociaż gdzieś tam w tle wciąż pokutuje dalekie echo prowincjonalnego kompleksu. Jakiegoś takiego: „Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma”. Przekonania, że ważne i wartościowe rzeczy dzieją się gdzie indziej, a najbardziej w stolicy. No, może jeszcze w tym wspaniałym, artystycznym Krakowie. Całe szczęście coraz bardziej zaczynamy doceniać to, co mamy. A mamy dużo dobrego!

 

Mamy świetne teatry, znakomitą filharmonię, wybitnych plastyków, literatów, muzyków grających wszystko – od klasyki poprzez jazz, po rocka. Są świetnie wyposażone studia nagraniowe. Jest Akademia Sztuki kształcąca niezwykle zdolną młodzież. A wiem coś o tym, bo wspaniałe ilustracje do Horropery są dziełem studentek i wykładowców tej uczelni. Są u nas organizowane bardzo ciekawe festiwale. Istnieją i powstają nowe fundacje i stowarzyszenia, chociażby Fundacja Kultury West&Art, która wydała naszą Horroperę. Mamy w Szczecinie zdolnych, wykształconych filmowców, zaopatrzonych w dobry sprzęt. Choćby Film Kong, Cinemagic.

 

Już wspominałem o Kraju z kartonu i teledyskach – Zły i Jak w amerykańskim filmie. Wystarczy poszukać na YouTube, żeby się przekonać, co potrafią. I robią to dzięki własnej pomysłowości, przy minimalnym budżecie. A oni nie są jedyni. Brakuje tylko poważnych inwestorów, którzy uwierzyliby, że tutaj, w Szczecinie uda się zrobić ciekawe kino.

 

Mamy, całe szczęście Zachodniopomorski Fundusz Filmowy, ale to za mało. Warto w tym miejscu wrócić do tematu grantów, dofinansowań projektów artystycznych. Trzeba przyznać, że tutaj i Urząd Miasta, i Urząd Marszałkowski coraz wyraźniej dostrzegają potrzebę wsparcia lokalnych inicjatyw. W moim przypadku ani Horropera, ani nowa płyta nie miałyby możliwości powstać bez ich pomocy, bo znalezienie prywatnych mecenasów do mało komercyjnych projektów nie jest u nas łatwe.


Natomiast gdybym miał oceniać Szczecin jako trampolinę do np. wielkiej, filmowej kariery, to nie jest to chyba najlepszy punkt na mapie. Gdybym chciał zostać znanym aktorem filmowym przeprowadziłbym się raczej do Warszawy i biegał na wszystkie castingi. Co prawda pandemia też paradoksalnie ułatwiła tę drogę, bo z powodu lockdownu wiele castingów odbywa się teraz online, przynajmniej na pierwszym etapie. Owszem, zdarza mi się grywać w serialach jakieś epizody albo drugie plany, najczęściej, co ciekawe, bardzo złych ludzi, nieprzyjemne typy...

 

Są z tym związane jakieś anegdoty?

 

W "M jak Miłość" zagrałem bardzo złego męża Teresy, przemocowca - zresztą ze Szczecina. Na stronie facebookowej serialu chyba setka osób życzyła mojemu bohaterowi, żeby spotkała go zasłużona kara. Więzienie, a nawet kara śmierci! Ale jakiś człowiek napisał bezpośrednio do mnie przez Messengera, że mnie nienawidzi. Mnie, jako aktora za zagranie tej roli (śmiech). To chyba dobrze wypadłem.

 

Rola marzeń - za Panem czy przed Panem?

 

Chyba nigdy nie miałem roli swoich marzeń. Znów wracam do mojego kota. Jak mam coś pod łapką, bawię się tym z całym zaangażowaniem. Zacytuję w tym miejscu fragment tekstu Agnieszki Osieckiej śpiewanego przez Seweryna Krajewskiego:

 

A jeśli ja szewcem jestem, jak wielu,
statecznie robotą się trudzę
I dbam też, by buty me doszły do celu,
z tą myślą się budzę.

 

 

 

Cokolwiek mam do zrobienia, staram się to zrobić najlepiej jak potrafię. Czy to 10 sekundowe przemknięcie przez scenę, czy główna rola - ze wszystkiego da się wycisnąć rzeczy niebywałe. Weźmy taką Godzinę Spokoju, i nie chcę tu opowiadać o swojej głównej roli, bo ja tam przez półtorej godziny zasuwam jak mały samochód (z dużą frajdą zresztą), ale pół przedstawienia "kradnie" mi kolega Niczewski, który 3 razy wychodzi na scenę jako polski hydraulik Leo i wszyscy leżą ze śmiechu.


Zatem podsumowując - moją rolą marzeń jest ta, którą aktualnie się zajmuję w danej chwili, ponieważ staram się wykonać ją jak najlepiej. Oczywiście bywają zadania, do których nie od razu podchodzę entuzjastycznie. Pamiętam, że gdy dowiedziałem się, iż jestem w obsadzie Lepszych lasów, miałem wątpliwości... że to przedstawienie dla dzieci i młodzieży, a dla młodego widza niełatwo grać, że młody reżyser. Potem jednak okazało się, że reżyser Tomek Kaczorowski – fantastyczny, sprawny i pomysłowy, świetnie pracujący z aktorami, wspaniała obsada, znakomity tekst i ogólnie dobra zabawa. I dzisiaj jest to jedno z moich ulubionych przedstawień.


Mam kilka ról, które szczególnie lubię. Jedną z nich jest rola w Pocałunku Gera Thijsa, gdzie gram ze wspaniałą Magdą Myszkiewicz. Sam autor tekstu po obejrzeniu tego spektaklu, oświadczył, że to jest najlepsza realizacja z tych, które miał okazję zobaczyć na całym świecie, a widział wszystkie. Czyli wracając do jednego z poprzednich pytań: tak, mamy w Szczecinie ogromny potencjał. Przyjeżdża autor z Amsterdamu i jest zachwycony.

 

Co mógłby Pan poradzić młodym adeptom sztuki aktorskiej - bazując na swoich wieloletnich doświadczeniach?

 

Ameryki tu nie odkryję, bo myślę, że każdy pedagog, reżyser, czy bardziej doświadczony kolega im to powie. Najważniejsze są prawda, koncentracja i dialog. Poza tym ważne jest aby odpowiedzieć sobie na pytanie: „CO ja tu robię i DLACZEGO?” a nie: „JAK ja to robię?” Jeżeli młodzi aktorzy odpowiedzą sobie na pytanie "co..." i „dlaczego...”, to odpowiedź na pytanie "jak..." przyjdzie sama.

 

Istotną sprawą jest również to, żeby ich było słychać. Swoją drogą to jedna z najtrudniejszych rzeczy do osiągnięcia na dużej scenie – być prawdziwym, a jednocześnie dobrze słyszalnym. Bywa, że i doświadczeni aktorzy mają z tym problem. Ja też.

 

Co jest według Pana miarą prawdziwego sukcesu pracy aktora?

 

Mam największą satysfakcję wtedy, gdy bardzo wyraźnie czuję, że widzowie mnie słuchają i obchodzi ich to, co robię na scenie. Innymi słowy: jeśli moim zadaniem jest ludzi rozśmieszyć i oni się śmieją - jest to mój sukces. Jeśli mam ich wzruszyć i pobudzić do refleksji i to się udaje, to jest zwycięstwo. Weźmy taki Seks dla opornych. Widzowie zaśmiewają się do łez, a potem milkną i wręcz przez skórę da się wyczuć, jak współczują bohaterom tej historii i jak bardzo jest to również ich historia.

 

Mamy wiarygodne świadectwa, że obejrzenie tego przedstawienia ocaliło przed rozpadem kilka związków. I oboje z Beatą Zygarlicką jesteśmy z tego dumni. Podobnie jest z Pocałunkiem. Tam też masa śmiechu, ale przychodzi taki moment, kiedy czasami słyszę – a gramy to przedstawienie w bardzo kameralnej przestrzeni – że ktoś dyskretnie pociąga nosem i to chyba nie jest katar. No i o to chyba chodzi w teatrze. A inne aspekty sukcesu? Oczywiście błysk fleszy, sława i bogactwo (śmiech). Ale kiedy czytam, jak straszne problemy życiowe maja sławni i bogaci, to od razu oddycham z ulgą, że zarabiam tyle, ile zarabiam i nikt mnie nie rozpoznaje na ulicy.

 

 

Chciałam zapytać jeszcze o współpracę z Pana żoną. W jaki sposób przenika się Wasze życie prywatne z zawodowym?

 

Wspólna praca jakoś nie rujnuje nam prywatnego życia. Przeciwnie, mamy z tego dużą frajdę. Już dawno temu Irena robiła dla mnie teatralną adaptację książki pt. "Przewodnik zakochanych", potem współpracowaliśmy przy tłumaczeniu tekstów Jima Morrisona do spektaklu Drzwi Morrisona w reżyserii Pawła Niczewskiego.

 

Następnie zaczęliśmy pisać sztuki teatralne. Mamy kilka rozpoczętych, dwie zakończone - między innymi właśnie Horroperę, którą napisaliśmy 8 lat temu. Wymyślaliśmy postaci i ich kolejne przygody podczas spacerów po Lesie Arkońskim. I to był ten najprzyjemniejszy etap. Bywa, że później siadamy do pisania i zaczynamy się spierać. Ja w końcu uznaję rację Ireny, bo ona jest jednak wykształconym literaturoznawcą a ja tylko pisarzem amatorem. Oboje mamy podobne poczucie humoru, z tym że Irena jeszcze bardziej hermetyczne. Nieraz potrzebuję trochę czasu, żeby zrozumieć żart który ją rozśmiesza do łez.

 

Mamy jeszcze jedną ukończoną i czekającą na realizację sztukę pt. Sean Bean dies in every scene, poświęconą ulubionemu aktorowi Ireny (tak, ja jestem dopiero na drugim miejscu). Sean Bean słynie z tego, że kiedy pojawia się w filmie, możemy być prawie pewni, że postać przez niego grana prędzej czy później zginie. Oczywiście wyłączając Troję, bo tam zagrał Odyseusza. Egzemplarz tej sztuki w wersji anglojęzycznej zawieźliśmy do Londynu i udało nam się go oddać do rąk własnych córce Seana Beana, Molly. Nie odpisał. Hmmm. Czekamy (śmiech).

 

Nad czym obecnie Pan pracuje i jakie wydarzenia z Pana udziałem warto polecić szczecinianom?

 

Na scenie Teatru Współczesnego nareszcie zagramy na żywo Beckombergę Sary Stridsberg. Przedstawienie miało już swoją premierę w Internecie, ale w końcu będziemy mieli okazję spotkać się oko w oko z widzami. Bardzo jestem ciekaw odbioru tego spektaklu. W Willi Lentza cały czas gramy przestawienie 1888 Willa miłości, które powstało w związku z otwarciem Willi po renowacji i na stałe weszło do repertuaru tej instytucji. Gram tam samego Augusta Lentza, właściciela tej imponującej budowli.

 

A historia jest bardzo wzruszająca – choć momentami zabawna – i okraszona polskimi przebojami w niezwykle zaskakujących aranżacjach Piotra Klimka. Mam nadzieję wkrótce powrócić również na zamkową (na razie tymczasową) scenę Piwnicy przy Krypcie z przedstawieniem Będzie dobrze Cohen. W październiku w Operze na Zamku ponownie zostanie zaprezentowany spektakl Świecie dziwny / Coming Together, w którym mam przyjemność brać udział gościnnie, jako narrator drugiej części przedstawienia. Było to dla mnie zupełnie nowe wyzwanie, trudne, ale się udało. A przy okazji mogłem poznać zespół niezwykle sympatycznych ludzi, a zarazem świetnych artystów.


Mam też bardziej dalekosiężne plany. Trudno jeszcze przewidzieć, jak i kiedy uda się je zrealizować, ale już powoli biorę się do roboty. A raczej: bierzemy, bo przecież sam niczego nie dokonam. Wróciłem niedawno z wakacji w Kenii, gdzie oprócz oczywistych turystycznych atrakcji, zupełnie nie planując takiego obrotu sprawy, trafiłem do sierocińca Shanzu koło Mombasy. Czterdzieścioro pięcioro dzieci żyje tam w niezwykle ciężkich warunkach.

 

Sierociniec prowadzony jest przez fundację nieposiadającą praktycznie żadnego stałego wsparcia ani ze strony państwa, ani jakichkolwiek sponsorów. Wspólnie z Izą i Dawidem, parą młodych naukowców prowadzących w Trójmieście fundację edukacyjną EDUFUN, postanowiliśmy, że pomożemy. Na początek, już na miejscu, udało nam się umożliwić naprawę pompy nawadniającej poletko warzywne sierocińca. Ale uznaliśmy, że na tym nie poprzestaniemy. Jesteśmy na etapie planowania całej akcji.

 

Moim wkładem ma być koncert charytatywny zespołu Konrad Pawicki & Band w Teatrze Współczesnym. Cały zespół natychmiast powiedział: „tak”, a dyrektor Mirosław Gawęda udostępnia nam teatr, za co już teraz serdecznie dziękuję. Planujemy zagrać na przełomie listopada i grudnia. Może udałoby się 6 grudnia? Na razie trudno powiedzieć. Cały dochód z koncertu ma pójść na wsparcie dla dzieciaków z Shanzu. Mam wielką nadzieję, że to się uda.


Poza tym robię wszystko, żeby nasza przygoda z Horroperą trwała dalej. Jestem po wstępnych rozmowach z dyrektorem Opery na Zamku, Jackiem Jekielem, o scenicznej, pełnospektaklowej realizacji. I owszem, rysuje się taka możliwość. Nie jestem szczególnie przesądny, ale żeby nie zapeszyć, nie będę jeszcze opowiadał o szczegółach. A poza tym... zaczynamy z Ireną Naumowicz pisać drugą część!

 

 

 

Dane do kontaktu:

www.facebook.com/KonradPawickiBand

www.facebook.com/Horropera-Po-tamtej-stronie-Burzy-106762110996207/

www.facebook.com/konrad.pawicki.1

 

www.instagram.com/konradpawicki?utm_medium=copy_link

www.instagram.com/kpawickifanpage?utm_medium=copy_link

 

Konrad Pawicki

Konrad Pawicki